16 stycznia 2015

Cały dom na mojej głowie


Pewnie obawiacie się, że będę dzisiaj narzekała na to, jak jest mi źle, bo muszę zajmować się domem. Z przyjemnością informuję, że tak nie będzie :)!

Od jakiegoś czasu uczę Karolcie, że po zjedzeniu posiłków, naczynia po sobie należy odstawić do zlewu. Na początku było dużo przypominania, ale już jest dużo lepiej i w większości przypadków córcia o tym pamięta.

Dzisiaj również pamiętała. Sprzątnęła po obiedzie swój talerz, literatkę i sztućce. Później odniosła podkładkę. Spojrzała na mnie i widząc, że nie wykazuje ochoty do zebrania swoich naczyń, poprosiła, żebym jej podała talerz i pozostałe rzeczy. Zdziwiłam się, ale jednocześnie ucieszyłam, że mam taką pomocną córeczkę. Kiedy tak się rozpływałam nad tym, jaka to ona wspaniała, Karolcia wróciła do stołu, podparła się pod boki i powiedziała po angielsku 'I do all the work in this house!' ('Ja wszystko robię w tym domu!'). Co mogłam na to powiedzieć? Parsknęłam śmiechem i długo nie mogłam przestać.


Czytaj dalej »

15 stycznia 2015

Trzy powody - trzy sposoby


Każdy rodzic na emigracji, w pewnym momencie, staje przed problemem dwu- (albo nawet wielo-) języczności swoich pociech. Niektórzy rezygnują z uczenia dzieci swojego języka ojczystego, innym wystarcza to, że dobrze mówią w ich języku, a jeszcze inni chcą, żeby znały język(i) rodziców (bądź też jednego z nich), tak dobrze, jak język kraju, w którym mieszkają.

Ja zdecydowanie należę do tej trzeciej grupy. Bardzo zależy mi na tym, żeby Karolina znała język polski tak dobrze, albo przynajmniej prawie tak dobrze, jak angielski. Wyjaśnię tylko, że wcale nie kieruje mną jakiś niezdrowy patriotyzm. Zdaję też sobie sprawę z tego, że  (nie oszukujmy się) polski prawdopodobnie nie przyda jej się w życiu do niczego. Dlaczego więc chcę tak męczyć dziecko? Odpowiedzi jest kilka. Po pierwsze, chce, żeby potrafiła się porozumieć z tą częścią rodziny, która angielskiego nie zna. Po drugie wierzę, że nauka jednego języka ułatwia w przyswajaniu kolejnych. Po trzecie, chyba najważniejsze, wierzę, że równoległa nauka kilku języków pomaga w rozwoju dziecka na wielu płaszczyznach, także emocjonalnej i społecznej.

Co robię, żeby pomóc córce jak najlepiej opanować język, z którym nie ma kontaktu poza domem? Jak na razie mam trzy sposoby.

Pierwszy, to zasada, że w domu mówimy po polsku. My staramy się jak najmniej wtrącać angielskich słówek w naszych wypowiedziach i tego też oczekujemy od naszej córki. Jak na razie działa. Zobaczymy jak to będzie wyglądało, kiedy już córcia nam podrośnie.

Drugi sposób, to nauka czytania po polsku. Zaczęłyśmy niedawno i muszę przyznać, że pewnie sama bym na to nie wpadła. W pewien sposób, to Karolci szkoła wywarła na mnie presję. Kiedy bowiem córcia zaczęła przynosić książeczki do nauki angielskiego, ja, w obawie, że polski zostanie w tyle, w te pędy chwyciłam za elementarz 'Czytamy metodą sylabową'. Przerobiłyśmy go już troszkę i stwierdzam, że bardzo się sprawdza. Córcia coraz sprawniej składa litery, i o ile do płynnego czytania jeszcze trochę, to już widzę cel w zasięgu ręki :).

Okładka książki

Kilka początkowych czytanek.



Tutaj już nieco trudniejsze czytadło.


Na końcu książki jest jeszcze sporo opowiadań napisanych metodą sylabową, żeby można było poćwiczyć.

Trzeci sposób na ćwiczenie języka polskiego, to nauka pisania. Nie takiego pisania na serio, ale przez zabawę. Zabawa powstała krótko po urodzinach córci i jej autorem jest mój mąż (sam nie podejrzewał, że może być tak kreatywny;)). Polega ona na tym, że doktor Karolina, zapisuje w swoim notatniku lekarza, który dostała w prezencie urodzinowym, kto i na co choruje. Początkowo wszystkie słowa musieliśmy jej literować, ale już coraz częściej sama rozbiera słowa na literki i jest z siebie niezmiernie dumna, gdy jej się udaje :). My z resztą też!


Pewnie, wraz z upływem czasu, będziemy musieli wymyślać coraz to bardziej wyszukanych metod ćwiczenia języka, ale jak na razie to nam wystarcza.


Czytaj dalej »

05 stycznia 2015

Poświąteczny kac


Okres bożonarodzeniowy minął. Święta były wspaniałe: była Wigilia w gronie przyjaciół i znajomych, były prezenty, było dużo jedzenia. Jak co roku, zresztą. Udało nam się porozmawiać na Skype'ie z rodzinami z obojga stron. Później były narty z przygodami (kto czytał poprzedni wpis, ten wie ;)). Następnie przyszedł leniwy Sylwester i jeszcze bardziej wypoczynkowy Nowy 2015 Rok. Fajnie, prawda? Bardzo fajnie! Tylko dlaczego ja mam kaca? Mam kaca, mimo że wcale nie ubzdryngoliłam się świętując. To co mnie męczy, to coś gorszego, bardziej dotkliwego niż ból głowy po alkoholowym upojeniu. To kac moralny!

Skąd się wziął? Pewnie miałam za dużo czasu na rozmyślania. Zaczęłam się zastanawiać (nie po raz pierwszy zresztą) czym jest okres Bożego Narodzenia. Czy chodzi o to, żeby zaszyć się w domowych pieleszach i nadrabiać oglądanie filmów, których nie udało nam się zobaczyć w ciągu roku? Czy o to, żeby dać swojemu dziecku wszystkie prezenty, o jakich może zamarzyć? A może o to,  żeby wypełnić maksymalnie własne brzuchy, objadając się nieznośnie? Z pewnością nie! Przecież to takie oczywiste, że nie o to chodzi. I niby wszyscy o tym wiemy, ale czy robimy coś, żeby Świąt do tego własnie nie sprowadzać? Ja, przyznam szczerze, nie zrobiłam nic w tym kierunku. To jest właśnie moja poświąteczna bolączka.

Pamiętam, że miewałam takie przemyślenia już wcześniej, praktycznie każdego roku. Tegoroczny kac przybrał jednak na sile i dokuczał bardziej dotkliwie. Pewnie dlatego, że teraz mam w swoim domu dziecko, które pragnę nauczyć, że Boże Narodzenie to coś więcej, niż tylko dużo jedzenia, choinka i masa prezentów pod nią. Chciałabym, żeby Karolina wiedziała, że to szczególny czas, magiczny, w którym mniej skupiamy się na sobie i swoich potrzebach, a bardziej na niesieniu radości innym.

Zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób można by córci to przesłanie przekazać, nie tylko mówieniem, ale także działaniem. Pomysłów mam kilka.

1. Pewnego rodzaju adwentowa skarbonka, z tym, że zamiast pieniążków Karolcia mogłaby wrzucać do niej, np. cukierka, którego miała zjeść w danym dniu. W ten sposób zgromadzone słodycze moglibyśmy zanieść, do jakiegoś domu dziecka (nie jestem pewna czy byłoby to akceptowalne, ale na pewno sprawdzę). Myślę, że taka forma adwentowej skarbonki dużo bardziej przemawiałaby do czteroletniego dziecka, niż bezosobowa skarbonka Caritas'u.

2. W okresie poprzedzającym Boże Narodzenie, córcia mogłaby wybrać kilka swoich zabawek, które zanieślibyśmy dzieciom z domu dziecka, albo będącym na oddziele dziecięcym w szpitalu.

3. Moglibyśmy zrobić kartki świąteczne i rozdać je ludziom mieszkającym w domu spokojnej starości.

4. Moglibyśmy rozejrzeć się po okolicy i sprawdzić, czy jakaś starsza osoba nie spędza samotnie Świąt i zaprosić ją do siebie na Wigilię albo bożonarodzeniowy obiad.

5. Można by też zaoferować jakiejś starszej osobie pomoc w przedświątecznych zakupach.

6. Można by pomóc jakiejś organizacji charytatywnej przygotować Świąteczny obiad dla potrzebujących.

Jestem pewna, że jest jeszcze wiele innych sposobów na to, żeby Boże Narodzenie uczynić mniej konsumpcyjnym, a bardziej duchowym przeżyciem. Jednym z moich Noworocznych postanowień jest to, żeby te opcje rozważyć i sprawdzić ich wykonalność, a później wprowadzić w życie. Mam nadzieję, że mi się uda!


Czytaj dalej »