26 czerwca 2014

Lekcja przetrwania


Jak ten czas szybko leci! Już za moment minie miesiąc od naszych wakacji na Kubie ... . Pamiętam, że miałam pisać o Hawanie i katamaranie, ale pozwólcie, że najpierw opowiem Wam o naszych wrażeniach z zeszłego weekendu.

W ubiegły weekend zdecydowaliśmy się na mała wyprawę na północ od Toronto. Głównym celem naszej podróży była pierwsza europejska osada w Ontario założona przez francuskich jezuitów - Sainte-Marie among the Hurons. Wioska ta leży około 160 km od Toronto. Jak na kanadyjskie odległości to całkiem niedaleko ;), ale żeby uniknąć spędzenia pół dnia w samochodzie, postanowiliśmy przenocować w okolicy miejsca, do którego się wybieraliśmy. Większość rzeczy zapakowaliśmy już w piątek wieczorem, żeby w sobotę dorzucić tylko szczoteczki do zębów i ruszyć w drogę. Oczywiście nie obyło się bez zabrania naszego niedawnego nabytku, czyli małego, przenośnego grilla.


W sobotę rano w dobrych nastrojach ruszyliśmy na wyprawę i o około 11.30 dotarliśmy do Awenda Provincial Park. Trochę pobłądziliśmy leśnymi ścieżkami w poszukiwaniu budynku administracyjnego, w którym można było zapłacić za miejsce parkingowe. Nie trwało to jednak zbyt długo i już pół godziny później podekscytowani rozkładaliśmy swoje sprzęty na stoliku, który stał na środku plaży. Karolcia brodziła w wodzie, a my mogliśmy spokojnie zająć się przygotowaniem obiadu. Wszystko szło całkiem sprawnie więc z zadowoleniem korzystaliśmy z uroków lata. Dopiero kiedy zabraliśmy się za jedzenie, rozpoczęła się nasza lekcja przetrwania na łonie natury. Po paru kęsach pysznej grillowanej kiełbaski zleciało się do nas stado mew, które czekały nie tylko na to, żeby coś spadło na ziemię, ale żebyśmy oddalili się od stolika, a one mogły posilić się z naszych talerzy! Od razu zrozumieliśmy zdziwienie pani z okienka zapytanej o to, czy na plaży są miejsca, gdzie można by zrobić grilla. Jasne stało się też dla nas dlaczego nikt (poza nami) nie robi sobie pikniku w tak pięknych warunkach przyrody.

W towarzystwie niezmiernie wrednych, głodnych i leniwych (komu by się chciało na rybki polować, jak przyjeżdżają tacy naiwniacy) mew szybko zjedliśmy obiad, wynieśliśmy się z plaży i udaliśmy na podbój parku. Park jest bardzo zadbany i można po nim spacerować godzinami, bo jest w nim ponoć 31 km szlaków. My nie mieliśmy zbyt dużo czasu więc przeszliśmy tylko wzdłuż brzegu jeziora usianego mniejszymi bądź większymi plażami. Później wróciliśmy do auta i w drogę do naszego noclegu. Tam czekała na nas kolejna niespodzianka ... .






Przez to, że na wyjazd zdecydowaliśmy się dopiero we czwartek, większość miejsc noclegowych w okolicznych hotelach była wyprzedana. Zdecydowaliśmy się więc na noc w motelu. Był to nasz pierwszy raz i szczerze powiem, że 'Motel pod koniczynką' nie zrobił na mnie zbyt pozytywnego wrażenia, przynajmniej nie na początku. Pamiętam, że po wejściu do pokoju pomyślałam: 'Nigdy więcej'. Ogólnie wszystko było ok. Pokój był wyposażony w podstawowe sprzęty, miał łazienkę i był raczej czysty. Była nawet klimatyzacja. Jednak już od progu uderzył nas dosyć nieprzyjemny zapach zaduchu i stęchlizny. Po kilku godzinach wietrzenia było trochę lepiej.

Niedogodności pokoju, jeśli nie zniwelowało, to na pewno znacznie złagodziło duże podwórko. Stało na nim kilka stołów z ławkami i gazowym grillem przy każdym z nich. Był też mały plac zabaw z huśtawkami, zjeżdżalniami i piaskownicą oraz trampolina. Jak się pewnie domyślacie Karolcia była wniebowzięta. Córcia oddała się zabawie, a ja z mężem ochrzciliśmy frisbee (po polsku chyba 'dysk'). Popołudnie i wieczór upłynęły nam na aktywnym nic nierobieniu :).



W niedzielę z rana zjedliśmy śniadanie na dworze, pozwoliliśmy córci pobrykać trochę i pojechaliśmy dowiedzieć się co nieco o historii i kulturze ludów zamieszkujących obszary dzisiejszej Kanady przed i po przybyciu Europejczyków. Okazało się, że wybór miejsca był świetny. Przywitał nas występ grupy przedstawiającej tańce Azteków (też się zdziwiliśmy jako, że ta cywilizacja zamieszkiwała nieco inne tereny). Niemniej bardzo nam się podobało.




Karolina zdecydowała, że zostaniemy w namiocie także na kolejnym występie. Tym razem był to pan, który robił tradycyjne bębenki i na nich grał. Jak się zapewne domyślacie, mieliśmy przyjemność wybić na nich kilka rytmów, a nawet trochę pośpiewać. Zanim zdążyliśmy wyjść, pojawiła się następna grupa taneczna. Tym razem byli to potomkowie plemion zamieszkujących Ontario. Oczywiście to też musieliśmy zobaczyć i tym sposobem zostaliśmy zatrzymani w namiocie na następne pół godziny. Karolcia była jak zaczarowana, nie mogła oderwać oczu od wykonawców.





Udało nam się ją stamtąd wyciągnąć tylko dzięki sile perswazji i niewinnemu przekupstwu ;). Powiedzieliśmy jej, że w innej części będzie mogła zrobić sobie bransoletkę i że będą jeszcze inne, bardzo ciekawe wystawy, pokazy i zajęcia. Wszystko było oczywiście prawdą. Bransoletki zrobiłyśmy razem, Karolcia z tatą upiekli w ognisku chleb na patyku, który później zjedliśmy z syropem klonowym, uczyła się tradycyjnych tańców metysów, spróbowała zupy 'trzech sióstr' i chleba kukurydzianego oraz wielu, wielu innych ciekawych rzeczy.






Ani się obejrzeliśmy i trzeba było zbierać się do domu. Spędziliśmy tam ponad 5 godzin i nie nudziliśmy się nawet przez moment. Jeśli będziecie w Toronto lub okolicach i chcielibyście na chwilę przenieść się w czasie to bardzo polecam to miejsce.

A na koniec jeszcze hymn Kanady w wykonaniu grupy Red Bull Singers, która powstała w 1987 roku w Saskatchewan. Podobno byli nawet w Polsce podczas trasy koncertowej w 1994 roku :).

Otwórz w youtube.


Czytaj dalej »

06 czerwca 2014

Kubańskie wspomnienia


Wreszcie uporałam się z praniem, prasowaniem i doprowadzaniem domu do porządku. Teraz siedzę sobie z lampką dobrego wina i słuchając dźwięków kubańskiej salsy wspominam tydzień wypoczynku i relaksu. Tego wyjazdu, w odróżnieniu od wielu innych, nie planowaliśmy zbyt długo. Była to szybka i spontaniczna decyzja. Ponieważ była to nasza pierwsza wizyta na Kubie, to chcieliśmy pojechać do miejsca, z którego łatwo nam będzie odwiedzić jego stolicę - Hawanę. Urlop postanowiliśmy więc spędzić w kurorcie Sol Palmeras, w Varadero.

Kuba to biedny kraj i jadąc tam nie spodziewaliśmy się przepychu i luksusów ani wspaniałego jedzenia. Może właśnie takie podejście sprawiło, że zostaliśmy raczej mile zaskoczeni. Pokój okazał się przestronny, komfortowy i wyposażony we wszystkie niezbędne sprzęty. Pani sprzątająca nasz pokój co dziennie wyczarowywała wspaniałe figury z koca i ręczników. Podejrzewam, co prawda, że napiwki które jej zostawialiśmy znacznie ją zachęciły do dodatkowego wysiłku ;).





Jedzenie nie było fantastyczne, ale każde z nas zawsze potrafiło znaleźć dla siebie jakąś ciekawą opcję. Karolcia zajadała się serowymi krokietami i tortellini, Maciej nie żałował sobie jajecznicy z wieloma dodatkami, a ja próbowałam zupek, jakie nam serwowano. Poza bufetem ośrodka, udało się nam biesiadować w kilku restauracjach tematycznych (meksykańskiej, włoskiej i chińskiej). Obiady były całkiem smaczne, ale obsługa pozostawiała dużo do życzenia. Szczerze mówiąc, nie za bardzo się nami interesowano. Za to barmani okazywali nam odpowiednie zainteresowanie i nie żałowali rumu w coraz to nowych drinkach, które nam serwowali ;).

Na szczęście nie za dużo czasu spędzaliśmy w restauracjach, pokoju hotelowym czy nawet barach ;). Chcieliśmy maksymalnie wykorzystać uroki miejsca, w którym się znaleźliśmy. Maj to bardzo dobry czas na odwiedzenie Kuby. Jest już wystarczająco ciepło, a sezon deszczowy jeszcze się nie rozpoczął. Poza tym wiosna to piękna pora roku, również w tym karaibskim kraju. Na terenie kurortu mogliśmy zobaczyć różne gatunki drzew. Wiele z nich pięknie kwitło, a część już obrodziła w owoce. Nieodłącznym elementem pejzażu kraju tropikalnego są oczywiście palmy. Choć widziałam je już niejednokrotnie, to ciągle ciężko mi zaakceptować fakt, że są one tu tak pospolite jak w Polsce brzoza czy świerk. Co więcej, okazuje się, że na Kubie drzewa mango są tak popularne, jak w polskich sadach jabłonie czy grusze. Wiecie jak wyglądają? Spójrzcie poniżej.





Basen też nam się spodobał, mimo że spadające z drzew liście trochę go zanieczyszczały. Karolinie spodobał się, bo nie było w nim fal i mogła brykać do woli, mi bo był bardzo płytki i nie musiałam się obawiać, że stracę grunt pod stopami, a Maciejowi bo na jego środku stał bar 'El Mojito', który otwierali już o 10. rano. Dla każdego coś dobrego ;).




Najpiękniejsze było jednak wybrzeże. Przepiękna, czysta i piaszczysta plaża i błękitno-zielony ocean, który przez większość naszego pobytu był bardzo spokojny. Zielona flaga powiewała co dzień oznajmiając, że chętni mogą zażywać kąpieli do woli. Dzięki temu zaś, że było płytko, nawet Ci, którzy nie potrafili pływać mogli brodzić w Atlantyku i rozkoszować się urokami tego fantastycznego miejsca.





Nasze spotkanie z Kubą nie ograniczyło się oczywiście do granic kurortu. Nie byłabym chyba sobą, gdybym wytrzymała 7 dni na plaży (choć muszę przyznać, że takie nic nie robienie przychodzi mi z coraz większą łatwością ;)). Jeden dzień spędziliśmy w Hawanie, a jeden na katamaranie (ale mi się zrymowało ładnie), ale o tym to już w kolejnym wpisie.

A na koniec tak dla wprawienia Was w dobry nastrój słynna kubańska grupa Los Van Van.


Odtwórz w YouTube


Czytaj dalej »