29 stycznia 2014

Nic co kanadyjskie nie jest mi obce...


Któregoś dnia na zajęciach, na które chodzę z Karoliną do pobliskiej szkoły, dowiedziałam się, że narodowym ptakiem Kanady jest sójka błękitna (blue jay). Nie wiedziałam nawet, że taki ptak istnieje! Jak później sprawdziłam, wcale nie było to prawdą. Kanada nie ma do tej pory narodowego ptaka. Właściwie toczą się debaty, który ptak powinien nim zostać. Wspomniana sójka nie jest nawet kandydatem ;)! Można jednak pani ze szkoły wybaczyć. Po prostu odezwał się w niej duch sportowy - Blue Jays to także nazwa zespołu bejsbolowego z Toronto.
W szkole dowiedziałam się też, że narodowym sportem wcale nie jest hokej, jak mi się wydawało, a lacrosse. To akurat była prawda - sprawdziłam. Nie pytajcie mnie tylko o co w tej grze chodzi, bo nie wiem - przynajmniej na razie ;).

Sójka błękitna

Lacrosse

Zaczęłam się zastanawiać, co ja tak naprawdę wiem na temat kraju, w którym żyję. Okazało się, że niewiele. Postanowiłam to zmienić, trochę poszperać w internecie i powiększyć swoją wiedzę. Kupiłam nawet książkę - 'Ilustrowana Historia Kanady'. Byłam z siebie dumna kiedy ją dostałam i przeczytałam kilka pierwszych rozdziałów. Niestety, pozycja ta jakkolwiek interesująca, przegrała z książką Charlotte Brontë 'Jane Eyre'. Jak na razie przegrywa też z 'Inferno' Dan'a Brown'a.

Wracając jednak do Kanady i tego co kanadyjskie - większość z nas kojarzy ją liściem i syropem klonowym, królewską policją konną w czerwonych kubraczkach, z zimnym klimatem, ale też pięknymi górami. Wielu pamięta olimpiadę w Calgary czy w Vancouver. Słynne są też kanadyjskie łosie i niedźwiedzie (skojarzyło mi się to z serialem 'Przystanek Alaska' - oglądaliście?). Czytałam też, że wielu ludzi wiąże Kanadę z Eskimosami. Dla mnie nie było to oczywiste skojarzenie. Eskimosów umieściłabym bardziej w Grenlandii (tam również żyją). Dla ludzi północy określenie 'Eskimos' jest  podobno obraźliwe. Pewnie dlatego, że w ich języku oznacza 'zjadacz surowego mięsa'. Nic dziwnego, że bardziej odpowiada im nazwa Innuici, czyli po prostu 'ludzie'.



Kanada wydała też wielu sławnych ludzi. Wszyscy chyba znają Celine Dion i wiedzą, że stąd pochodzi. Czy wiedzieliście jednak, że Pamela Anderson też jest Kanadyjką?! Albo Bryan Adams, albo Jim Carey, albo Keanu Reeves, albo Nelly Furtado, albo Shania Twain, albo Michael Bublé? Tych 'albo' można by jeszcze sporo wymienić.

Poza celebrytami, w Kanadzie ma swoje korzenie również wiele innych rzeczy. Moje ulubione jabłka McIntosh pochodzą z Ontario. Już teraz rozumiem dlaczego półki sklepowe uginają się od tej właśnie odmiany (w Polsce też są dość popularne, ale w Irlandii nigdzie ich nie widziałam). Również olej rzepakowy został tu po raz pierwszy wyprodukowany. Kanadyjczycy mogą się też pochwalić swoim własnym drinkiem 'Caesar'. Jest bardzo popularny w Kanadzie, ale nieznanym poza jej granicami. Jeszcze go nie próbowałam, ale nie sądzę, że zostanę jego fanem, bo skład nie za bardzo do mnie przemawia (wódka, sok pomidorowy z rosołem z małż, a do tego pikantny sos (worcestershire czy tabasco)). Narodowym 'bożyszczem' zaś jest sieć restauracji Tim Hortons i ich popularne małe pączusie 'Timbits'. To taki kanadyjski Starbucks.

Caesar


W Kanadzie powstała także pierwsza krótkofalówka, pierwszy pager, system kinowy IMAX czy skuter śnieżny (temu akurat trudno się dziwić... ;)). Bogata ta Kanada - nie tylko piękna.

Czytaj dalej »

25 stycznia 2014

Kocham Paryż!


Włączyłam dzisiaj jeden z albumów 'The Great American Songbook' Roda Stewarta. Podoba mi się jego głos (on sam - niekoniecznie ;)), Dawno już go nie słuchałam. Jeden z utworów na tej płycie szczególnie mnie poruszył. Była to przeróbka utworu Louisa Armstronga - 'What a wonderful world'. Wiem, wiem - czym tu się ekscytować. Oryginały są lepsze, przynajmniej w większości przypadków! Myślę, że w tym również. Jednakże, to właśnie wersja Roda, kojarzy mi się z moją pierwszą podróżą do Paryża!


Pojechałam tam na przedłużony weekend z chłopakiem, żeby uczcić pierwszą rocznicę naszego związku. Było cudownie! Zakochałam się w Paryżu od pierwszego wejrzenia. To co, że był listopad? Choć nie było ciepło, to słońce ładnie nam przyświecało. Z mapą metra wielkości A5 jako przewodnik, udało nam się zobaczyć niezwykle dużo. Obowiązkowo był Luwr, katedra Notre Dame i Łuk Tryumfalny. Musieliśmy też wjechać na Wieże Eiffla. Jak się później okazało, na samym szczycie czekało mnie coś więcej niż samo podziwianie widoków oświetlonego nocą miasta zakochanych. To właśnie tam Maciej klęknął przede mną i poprosił o rękę! Oniemiałam z wrażenia, ale oczywiście zgodziłam się. Najpiękniejsze było to, że on wcale tego nie zaplanował. Nie miał ze sobą pierścionka. Po prostu magia miejsca tak na niego podziałała. Jeśli nie możecie się więc doczekać oświadczyn, dziewczyny, polecam zabranie swoich panów do Paryża ;)! Ale wracając do tematu. Co wspólnego ma z tym wszystkim 'What a wonderful world'? A to, że przez cały wyjazd podśpiewywałam sobie właśnie tę melodię. Szczególnie wyraźnie pamiętam spacer Polami Elizejskimi: starszych państwa trzymających się za ręce, dzieci bawiące się na trawnikach w kolorowych, jesiennych liściach, gorącą kawę z naleśnikiem w kawiarence przy deptaku, NARZECZONEGO tuż przy mnie. Wtedy, nucąc piosenkę Armstronga, myślałam sobie: 'Jaki ten świat rzeczywiście jest piękny!'

Luwr

Katedra Notre Dame

Wieża Eiffla

W stolicy Francji byliśmy jeszcze raz, kilka lat później. Był marzec - trochę cieplej niż poprzednio i jeszcze bardziej słonecznie. Inne to było zwiedzanie - powiedziałabym, bardziej dojrzałe. Wiedziałam dokładnie co chcę zobaczyć. Przestudiowałam przewodnik, a nawet dwa. W efekcie dotarliśmy do Centre Georges Pompidou, podziemnego centrum handlowego Les Halles, i Cmentarza Père-Lachaise (znajduje się tam m.in. grób Fryderyka Chopina, Edith Piaf, Jima Morrisona i Oscara Wilda).
Najcieplej z tego wyjazdu wspominam jednak popijanie kawki w jednej z kafejek przy Place du Tertre, na Montmartre. Cudownie było móc obserwować artystów przy pracy i podziwiać ich dzieła. Będąc na wzgórzu Montmartre nie mogliśmy też ominąć bazyliki Sacré Coeur, której biały masyw dumnie góruje nad Paryżem.
Drugim miejscem, które zrobiło na mnie spore wrażenie było Muzeum d'Orsay. Posunę się nawet do stwierdzenia, że podobało mi się tam bardziej niż w Luwrze! Nie jestem pewna czy to tematyka wystaw (bardzo lubię impresjonizm i post-impresjonizm), czy też może niezwykłość budynku (mieści się ono bowiem w byłej stacji kolejowej) wywarła na mnie takie wrażenie. Może i jedno i drugie się do tego przyczyniło... .
Rozczarowało mnie z kolei przedstawienie Féerie w Moulin Rouge. Nie było złe, ale nie zaparło mi tchu w piersiach, jak się tego spodziewałam. Pewnie dlatego, że mieliśmy miejsca przy samej scenie i nie byliśmy w stanie ogarnąć wszystkiego co się na niej dzieje. Warto było jednak zobaczyć to słynne show na żywo :).

Place du Tertre

Muzeum d'Orsay

 Centre Georges Pompidou

Sacré Coeur

Sąsiadce obok chyba nie za bardzo przypadł do gustu mój wybór muzyki, bo jak tylko płyta się skończyła, za ścianą dało się słyszeć głośną muzułmańską muzykę sakralną. Coś w tym stylu. Zwróćcie uwagę na piękną architekturę!



Rytmy te przypominają mi wakacje w Turcji, ale o tym może innym razem.

Czytaj dalej »

24 stycznia 2014

Żyć z alergią...


Dzisiaj na obiad zrobiłam placki ziemniaczane. Różni ludzie różnie je robią. Jedni dodają mąkę, inni jajko żeby się trzymały. Ja, zmuszona przez Karolci nadwrażliwość na gluten, dodaję trochę mąki ziemniaczanej. Na kilogram ziemniaków jakieś 3-4 łyżki i trochę soli. Wychodzą fantastyczne. Pięknie złociste (ziemniaki nie szarzeją z dodatkiem skrobi ziemniaczanej), chrupiące na zewnątrz i miękkie w środku. Do tego wymyślamy najróżniejsze dodatki. Jedne z cukrem, inne z syropem klonowym, jeszcze inne z sosem BBQ i czosnkiem albo z sosem z czarnej fasoli z dodatkiem salsy i innych przypraw. Takie proste, a tak smaczne! Najlepszym na to dowodem jest widok Karolci, która nie przestaje jeść tak długo, jak długo będzie choć jeden placek na talerzu. Nie pomagają żadne prośby, żeby dla taty zostawić choć jednego!



Karolci nietolerancja na niektóre produkty zmusza mnie do kreatywności w kuchni. No bo jak zrobić zupę pomidorową bez śmietany?! Przeszukałam internet i najlepszą poradą jaką znalazłam, było zastąpienie śmietany jogurtem. Niestety, dla mnie to żadne rozwiązanie, bo Karolina nie może jeść nabiału. Podjęłam kilka prób, ale za każdym razem kwas pomidorów był zbyt wyrazisty. Poddałam się. Nie na długo jednak! Wczoraj spróbowałam jeszcze raz i tym razem się udało. Skąd ta pewność? Otóż moja córcia dwa razy poprosiła o dolewkę - lepszego zapewnienia mi nie potrzeba :). Rozwiązanie było banalnie proste. Dodałam trochę grubo zmielonej mąki kukurydzianej (tutaj to się nazywa corn meal). Pod koniec gotowania dodałam odrobinę cukru i zagęściłam zupę skrobią kukurydzianą. A więc można bez śmietany. Jak ja się cieszę!

Życie z alergią jest uciążliwe. Nie ma się co oszukiwać. Można się jednak do tego przyzwyczaić. Można się też wiele nauczyć. Ja, na przykład, nie wróciłabym już do używania mąki pszennej w plackach ziemniaczanych, nawet gdybym mogła. Dużo bardziej lubię też stosować skrobię kukurydzianą do zagęszczania zup i sosów. Do pieczenia używam mąk, o których istnieniu nawet nie wiedziałam. Obecnie jestem na etapie analizowania przepisów na chleb bezglutenowy. Uczę się też jak zrobić dobre, bezmleczne i bezglutenowe desery. Rozwijam się :).


Czytaj dalej »

22 stycznia 2014

Mroźna kraina

Tak jak się spodziewałam! Wraz z bardzo niskimi temperaturami przyszły pogodne dni. Słońce pięknie świeci i ogrzewa nas od rana do samego wieczora. Staję przy oknie, wystawiam twarz w kierunku słońca i 'ładuję baterie'. Bardzo to lubię!  

Tak wyglądało nasze osiedle dzisiaj przed południem :)!



Wczoraj po południu postanowiłyśmy z Karolcią zrobić sobie mały spacer i po drodze wejść do sklepu na szybkie zakupy. Nie był to chyba jednak najlepszy pomysł. Dlaczego? Zobaczcie sami... .


Z drugiej strony, muszę córcię przyzwyczajać do choć w miarę 'normalnego' funkcjonowania, nawet przy tak niskich temperaturach. Prawdę mówiąc, to ona nie narzeka wcale na zimno. Jedyne co jej naprawdę przeszkadza, to wiatr. Hymmmm może jednak dobrze, że nie mieszkamy już w Irlandii?!

Dzisiaj, z kolei, udekorowałyśmy drzewko, które rośnie przed domem.




Wczoraj wystawiłyśmy na balkon balony, które wcześniej napełniłyśmy wodą zmieszaną z barwnikiem spożywczym. Dzisiaj balony zdjęłyśmy z zamarzniętej wody i w ten sposób powstały kolorowe kule lodowe. Bardzo proste i całkiem ładne, prawda? Karolina miała wielką frajdę, a i mi ta zabawa dała dużo radości. No może z wyjątkiem widoku moich dłoni - upaćkanych wszystkimi kolorami tęczy, które nie dają się wcale łatwo zmyć... .

Mroźna kraina ma swoje uroki :D.

Czytaj dalej »

19 stycznia 2014

Cztery Pory Roku


'Cztery pory roku, a raczej ich brak.'. Tak brzmi moja odpowiedź na pytanie: 'Dlaczego zdecydowaliście się na przeprowadzkę do Kanady?'. Taka była, bowiem, główna przyczyna naszego niezadowolenia na 'zielonej wyspie'. Dlaczego wcześniej się na to nie zdecydowaliśmy? Pewnie dlatego, że na początku myśleliśmy intensywnie o powrocie do Polski i mieliśmy świadomość, że to tylko tymczasowa niedogodność. Później, kiedy już coraz wyraźniej widać było, że w Irlandii osiądziemy jednak na dłużej, umilaliśmy sobie czas zagranicznymi wypadami. Jeden weekend w Paryżu, inny we Florencji, kolejny w Barcelonie. Wtedy, kiedy nie wyjeżdżaliśmy poza Dublin, można nas było spotkać z przyjaciółmi w kinie, w teatrze, na siłowni. Mimo, że pogoda na co dzień dawała się we znaki, to odbijaliśmy to sobie w inny sposób. Było nam dobrze.
Dopiero po pojawieniu się Karoliny zdaliśmy sobie w pełni sprawę z tego, jak wielki wpływ na nas i na nasze życie ma pogoda. Uwięzieni w kraju, gdzie przez większość czasu pada i wieje, przeżywaliśmy ciężkie dni. Szara i ponura zima, jaśniejsze ale niezbyt ciepłe i deszczowe lato nie dawały zbyt wielu możliwości na aktywne spędzanie czasu. Ciążyła nade mną świadomość, że każde wyjście z dzieckiem na spacer może skończyć się ulewą. Obawiałam się wyjazdu na dłuższy weekend, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy się rozpada. Spędzenie zaś kilku dni w B&B z małym dzieckiem, nie wydawało mi się lepszą opcją od spędzenia tego czasu w domu.

Po tych irlandzkich doświadczeniach, kanadyjska pogoda jest jak balsam dla duszy. Wspaniale było doświadczyć słonecznego i ciepłego lata! Karolcia nie posiadała się z radości, że może chodzić lekko ubrana, że wyjście na plac zabaw nie jest podyktowane kapryśną pogodą. Ja kładłam się spać i wiedziałam, że jutro będzie kolejny piękny dzień. Ta świadomość napawała mnie optymizmem i zadowoleniem.




Później przyszła jesień i to wcale nie mokra, brzydka jesień. Była to jesień kolorowa, słoneczna i całkiem ciepła. Taka, jaką pamiętam z Polski! Chłodniejsze i wilgotniejsze dni przyniósł dopiero listopad, ale również wtedy dużo było słońca. W taką pogodę nawet przygnębienie człowieka się nie czepia... .



Z opowieści wiedziałam, że szanse na białe Boże Narodzenie są nikłe, że tutejsza zima zazwyczaj zaczyna się w styczniu. W tym roku zaskoczyła jednak wszystkich. Nie dość, że przyszła bardzo wcześnie, to jeszcze z jakim impetem! Burza lodowa, która przewinęła się przez Ontario pozbawiła prądu wielu ludzi, również nas. O mały włos nie udałoby mi się przygotować kolacji wigilijnej! Na szczęście awaria potrwała krótko i mieliśmy suto zastawiony stół - jak co roku. Tej burzy zawdzięczaliśmy jednak piękne widoki za oknem. Oblodzone i ośnieżone drzewa wyglądały naprawdę bajecznie.



Krótko po Bożym Narodzeniu temperatury spadły do -30C. To nagłe ochłodzenie spowodowało, że woda znajdująca się płytko w ziemi zamarzała, zwiększała swoją objętość i rozpierając ziemię tworzyła szczeliny. Zjawisku temu towarzyszył głośny dźwięk, który kilka razy wybudził mnie ze snu. Były to tak zwane 'mroźne trzęsienia'. Teraz, po kilku dniach odwilży znów robi się zimno i pada śnieg, ale ja się tym zupełnie nie przejmuję. Wiem, że z niższymi temperaturami przyjdzie więcej słońca, a tego nigdy nie za wiele.
Przed nami jeszcze wiosna. Mam nadzieję, że będę ją równie dobrze znosić. Jak można jednak nie lubić okresu kiedy wszystko na nowo budzi się do życia, kiedy coraz cieplejsze słońce zapowiada rychłe nadejście lata?

Poniżej coś, co bardzo kojarzy mi się z porami roku, z latem, z dzieciństwem, z robieniem kompotów i dżemów z mamą. Nie mogłam się oprzeć... Polka Dziadek!


Czytaj dalej »

14 stycznia 2014

Idealne miejsce

A więc przeprowadzamy się! Jest podekscytowanie, są plany, wyobrażenia, niecierpliwe oczekiwanie. Tak, to będzie to - idealne miejsce na ziemi. W ten sposób można by podsumować moje emocje po podjęciu decyzji o przeprowadzce do Kanady. Perspektywa zmian, nowych wyzwań i pięknej pogody zupełnie nie dała dojść do głosu niepokojom, które gdzieś tam próbowały się przebić przez wszechogarniającą euforię.

W końcu nadszedł ten piękny dzień - 1. czerwca 2013. Lądujemy na Pearson International Airport w Toronto (a raczej Mississauga). Przeprawa przez Urząd Imigracyjny i odprawę celną przebiega zadziwiająco szybko. Urzędnicy są bardzo kulturalni i uprzejmi - zapowiada się miło. Karolcia, mimo późnej pory, spisuje się na medal. Życie jest piękne!
Wszystko załatwione więc czym prędzej idziemy odebrać bagaże i złapać taksówkę, która zabierze nas do tymczasowego mieszkania. Już jesteśmy na John Street, w centrum Toronto! Płacimy za taksówkę sporo więcej niż się spodziewaliśmy, ale tłumaczymy sobie, że to pewnie przez jakieś dodatkowe opłaty lotniskowe. Meldujemy się na recepcji i po chwili jedziemy na 18. piętro wieżowca, do mieszkania, które będzie naszym domem przez miesiąc. Okazuje się, że jest całkiem przestronne i przyjemnie urządzone. A teraz pora na szybkie zakupy, żeby coś zjeść przed pójściem spać. Maciej leci do pobliskiego mini-marketu. Nie mogę uwierzyć w kwotę widniejącą na rachunku. 180 dolarów za coś do zjedzenia na kolację i śniadanie następnego dnia?! Miało być drożej, ale żeby aż tak? No nic, trzeba się posilić i iść spać - jutro wstanie nowy dzień.

Kolejne dni, tygodnie, miesiące były wielką huśtawką emocjonalną. Od zachwytu piękną pogodą i urokami Toronto i okolic, po chęć kupienia biletu powrotnego do Dublina! O tak, bywały momenty, kiedy chciałam do domu - do sieci komórkowych, gdzie nie trzeba płacić za rozmowy przychodzące; do banku, w którym nie trzeba płacić za każdą transakcję kartą bankomatową; do kraju, w którym nie będę musiała po raz kolejny zdawać egzaminów na prawo jazdy i gdzie roczne ubezpieczenie samochodu nie wyniesie tyle ile kupno dobrego auta. Okazuje się jednak, że do tych wszystkich niedogodności można się w miarę szybko przyzwyczaić, zaakceptować je, albo spróbować obejść.
Rozterki, które teraz przeżywam są o wiele bardziej dotkliwe. Trudno jest bowiem pogodzić się z rozstaniem z ludźmi, których się znało, lubiło i ceniło. Oczywiście, że utrzymujemy kontakt. Mamy maila, facebook'a, Skype'a... . Nic jednak nie równa się spotkaniom, wspólnemu piciu kawy czy herbaty, rozmowom na ciekawe tematy. Trudno jest, tak na odległość, okazywać życzliwość i ją odczuwać, a tego chyba mi teraz najbardziej brakuje.
Przytłaczająca stała się też świadomość wielkiej odległości od rodziny. Niby zdawałam sobie sprawę z tego, że będzie nas dzieliło wiele tysięcy kilometrów, ale nie podejrzewałam, że tak ciężko będzie mi się z tym pogodzić. Świadomość, że wyjazd do Polski, w obecnej sytuacji, będzie wiązał się z dużym przedsięwzięciem logistycznym, a także znacznym obciążeniem finansowym, gasi trochę radość z bycia w tym pięknym kraju.

Myślę, że nikogo nie trzeba przekonywać, że Kanada to piękny kraj... .

Czytaj dalej »

10 stycznia 2014

Historia jak z kryminału

Nie taki miałam plan na pierwszy wpis. Chciałam napisać trochę o Kanadzie i Toronto, trochę ponarzekać na to, co nas rozczarowało po przyjeździe tutaj, czego nam brakuje, a za czym zupełnie nie tęsknimy. Wydarzyło się jednak dzisiaj coś, co mną podwójnie wstrząsnęło.

Po długiej przerwie Świątecznej poszłam z córeczką do ośrodka przy pobliskiej szkole. Miło było znów spotkać kilka znajomych i przyjaznych twarzy. Karolina zaprzyjaźniła się bardzo z jedną z dziewczynek, a ja też polubiłam jej mamę. Pochodzą z Ameryki Południowej. Dzisiaj dowiedziałam się, że ich rodzina ma status uchodźcy w Kanadzie. Właśnie ubiegają się o prawo stałego pobytu i mają z tym spore problemy. Grozi im deportacja. Bardzo mnie poruszyła ta informacja. Z góry zakładałam, że emigracja do Kanady jest tzw. emigracją 'za chlebem'. W ogóle uchodźcy kojarzą mi się głównie z ludźmi prześladowanymi politycznie, religijnie czy też masowo napływającymi do jakiegoś kraju z powodu toczącej się w ich ojczyźnie wojny. Mieszkają w obozach specjalnie dla nich przeznaczonych i tak naprawdę nie mieszają się z resztą lokalnej społeczności (przynajmniej w początkowym okresie). W jakim byłam błędzie. Okazuje się, że osób w sytuacji podobnej do mojej znajomej jest bardzo wielu, zarówno w Toronto jak i w całej Kanadzie. Dzisiejsza rozmowa uświadomiła mi jak bardzo mało o tej kwestii  wiem - dobra okazja, żeby temat trochę oswoić.

A oto obrazek, który pojawia się w mojej głowie po usłyszeniu słowa 'uchodźcy'.
Zdjęcie pochodzi z tej strony: http://www.archtoronto.org/refugee/



Albo taki... .
Zdjęcie pochodzi z Wikipedii:
http://en.wikipedia.org/wiki/File:Darfur_refugee_camp_in_Chad.jpg






















Drugiego szoku doznałam kiedy Beatriz zaczęła mi opowiadać historię swojego życia. Historię, na której podstawie można by nakręcić dobry film gangsterski - morderstwa, ukrywanie się w różnych krajach w obawie o życie swoje i swojej rodziny, telefony z pogróżkami. Słuchałam z otwartymi ustami i długo nie mogłam ochłonąć. Wzruszyłam się, kiedy okazało się, że jestem jedyna osobą, której opowiedziała tak szczerze o swoim życiu. Naprawdę nie wiem czym sobie na to zasłużyłam! Byłam bardzo mile zaskoczona, ale równocześnie zrobiło mi się smutno. Czułam, że jej opowieść jest pewną formą pożegnania. Przykro mi bardzo, że nie mogę jej w żaden sposób pomóc, bo nie mając statusu stałego rezydenta czy też obywatela kanadyjskiego nie mogę nawet napisać listu, który by potwierdził, że ją znam. Potrzebnych jest jej 20 takich listów z odpowiednią dokumentacją, zdjęciami. Jedyne co mi pozostaje to trzymać kciuki, żeby wszystko pomyślnie się ułożyło i że będziemy się mogły widywać w przyszłości.

W świetle tej rozmowy moje rozterki sprowadzają się do marudzenia rozkapryszonej dziewczynki, której ktoś dał trochę inną zabawkę niż się spodziewała... .


Czytaj dalej »

Witam!

No i zdecydowałam się! Zbierałam się do pisania bloga od dłuższego już czasu, w sumie od momentu przeprowadzki do Kanady. W końcu, 7 miesięcy później, postanowiłam podjąć tę próbę – takie moje noworoczne postanowienie. Mam nadzieję, że nie skończy się to, tak jak wiele innych projektów, które kończyły się czasami szybciej niż się zaczynały... . Taka już jestem – łapię 10 srok za ogon i przeważnie nigdy nie udaje mi się ich wszystkich utrzymać w ręku. Lepiej jest jednak mieć z czego zrezygnować, niż nie wiedzieć co ze sobą począć, prawda?
Ten blog ma być dla mnie sposobem na uporządkowanie myśli i podzielenie się swoimi spostrzeżeniami z innymi. Wiele wpisów będzie zapewne dotyczyło życia w Kanadzie, ale nie obędzie się bez wspomnień z Irlandii i Polski. Temat nietolerancji nabiału i pszenicy mojej córeczki oraz wyzwań z tym związanych również się tu pojawi (może wrzucę nawet jakiś przepis, bo dieta bezmleczna i bezglutenowa jest bardzo zdrową dietą). No i oczywiście podróże! Odwiedzanie nowych miejsc, poznawanie ich historii i zetknięcie z nowymi kulturami to moja pasja.

Mam nadzieję, że teraz, kiedy już wiesz co nieco o mnie i o moim pisaniu, drogi Czytelniku, zechcesz zajrzeć tu ponownie. Zapraszam serdecznie do mojej ‘tułaczki’ po świecie i po krętych drogach mojego umysłu.




Czytaj dalej »